8 listopada 2012

Halloween, brunch i krwiodawstwo

Cześć! Na wstępie przepraszam za to, że dawno nie pisałem, kilka rzeczy mi się nałożyło. Najważniejsza była chyba taka, że po powrocie z Italii dopadł mnie jakiś srogi dół, chyba przez pogodę, sytuację w mieszkaniu, brak fajnej i zgranej ekipy i tak dalej. No, ale mam nadzieję, że już minęło i nie będę nikogo z Was zamęczać swoimi żalami.

Dawno nie pisałem, ale chyba nikt nie tęsknił (no, może prócz jednej Anny, która codziennie domagała się, żebym coś napisał). Nie chciało mi się, a jak chciało, to nie miałem czasu, a jak miałem czas, to nie miałem nastroju... I tak dalej.

Od czego zacząć... Może po prostu od tego, co wydarzyło się przez ten okres czasu? W sumie to z najważniejszych wydarzeń  mam tylko kilka haseł: "Halloween", "Brunch" i "Oddanie krwi". O podróży z Genui mogę napisać tylko tyle, że była wyczerpująca, ale i tak lepsza niż podróż w tamtą stronę, bo nie musiałem spędzać nocy na lotnisku ;)

Zacznijmy od Halloween- zostałem zaproszony na imprezkę do domu znajomego Włocha- Andrei. Spotkałem się więc ze znajomymi, które też tam szły, wymalowały mi ryj "farbkami", które tak naprawdę były "kredkami do malowania twarzy", ale tylko takie coś znalazłem u Chińczyków w sklepie. Impreza całkiem mi się podobała- niby zwykła domówka, ale gospodarze postarali się i na każdej ścianie wisiały "pajęczyny", były dynie (albo pomarańcze je imitujące), do jedzenia były "poodcinane palce" (odpowiednio powycinane parówki z keczupem), dłonie z galaretki (z dodatkiem mocnych alkoholi), małe nagrobki (czyli ciasto). Do picia każdy przynosił coś swojego, ale był też dziwnie wyglądający, zielony poncz. Po 4.00 postanowiliśmy skoczyć do klubu (z całkiem sporą grupą ludzi), ale wypad okazał się fiaskiem- było tak dużo ludzi, że nie było jak przejść i zastanawiam się tylko, po co ochroniarze wpuszczali kolejnych. Po 5.00 byłem już w domu. No, ale nic to. Jeśli ciekawi Was jak wyglądałem, to tutaj foto sprzed imprezy (pewnie i tak wszyscy widzieli już na facebooku):


Brunch. W niedzielę po Halloween dziewczyny ze zdjęcia wyżej zaprosiły mnie na "Brunch", czyli połączenie lunchu i śniadania, ale po tym jak Włosi powiedzieli, że 12 to dla nich za wcześnie i nie wstaną, wyszedł zwykły lunch (planowane było na 13, ale o tej godzinie to tylko ja się pojawiłem, reszta z przynajmniej 30-minutowym spóźnieniem). Każdy przyniósł coś od siebie (albo przygotował), więc ja miałem wino, koleżanka ze zdjęcia, stojąca po lewej przygotowała świeży makaron, ta ze środka upiekła coś, co wyglądało jak ciasto do karpatki (nawet w sumie tak smakowało), ale zeżarliśmy to na sucho, całkiem smaczne. Francuzki zrobiły crepes i omlet, a Włosi donieśli "empanada galega" (danie w formie placka nadziewanego np. tuńczykiem z pomidorami) i ciastka.
Wyżerka była całkiem niezła i potem dziewczyny wpadły na pomysł wyjścia gdzieś, na co ochoczo przystałem. Naszym celem było "Cidade de cultura de Galicia" czyli "Miasto kultury Galicji"- ogromny kompleks ciekawych budynków z biblioteką, archiwum, salami muzealnymi i tak dalej. Gdyby nie to, że w połowie drogi przez jakieś pola (bo przecież nie będziemy łazić chodnikiem, bo jest 3x dłużej i na około) złapał nas deszcz i przemokliśmy totalnie, byłoby dużo lepiej. Po zwiedzeniu co było do zwiedzenia (czyli niewiele, tylko wystawa o jakimś artyście) musieliśmy czekać 1,5h na autobus, bo przemoknięci i przemarznięci nie chcieliśmy wracać do domu pieszo. Nie miałem tamtego dnia aparatu i trochę żałuję, bo byłoby co pokazać, ale pewnie będzie jeszcze okazja.

Ostatnią rzeczą o jakiej chcę dzisiaj napisać jest oddawanie krwi, może kogoś ciekawi jak to wygląda tutaj, w Galicji. Otóż miałem okazję się przekonać, bo akurat ESN (Erasmus Student Network) zorganizował busa do oddawania krwi niedaleko mojego mieszkania, więc się ze współlokatorem przeszliśmy. Ja, jako "młody weteran" z przebiegiem ponad 5 litrów i on, żółtodziób. Zasady są podobne- dostaje się formularz, dostaje się ankietę i trzeba wypełnić. Jedyna rzecz, która jest inna (a przynajmniej tutaj o niej mówią, a u nas nie) to to, że trzeba być minimum 2h PO posiłku, żeby oddać krew.
Ale reszta jest taka sama- lekarz sprawdza ciśnienie, robi mały "wywiad środowiskowy", potem siada się na fotelu, wbijają igłę i... po kilku minutach i 450ml oddanej krwi jesteśmy wolni. Ciekaw byłem jakie "gratisy" dają tutaj za oddawanie krwi (w Polsce jest to zazwyczaj 8 czekolad i wafelek Grześki, na Woodstocku jest dodatkowo koszulka, czasem jakieś bułki i konserwa, czy talon do McDonald's). No i w sumie mnie zaskoczyli- dostałem kubek, który widzicie poniżej i plastikową torebeczkę w której znajdziemy małą paczuszkę suszonych owoców, chusteczkę do dezynfekcji rąk i ciasteczka. Mało w porównaniu z Polską, ale przecież nie dla tych wszystkich gratisów to robię ;)


To chyba wszystko na ten temat. Jutro mam kolokwium, a w niedzielę jadę na Magosto, czyli pogańskie święto jesieni. Wtedy też możecie spodziewać się jakiejś relacji i masy zdjęć. Trzymajcie się ciepło!

1 komentarz:

  1. Taki kubeczek to byś mógł i siostrze załatwić :P

    Wracaj już bo nie mam sie z kim kłócić! Kocham Cie i 3maj sie ;*** <3

    OdpowiedzUsuń