22 października 2012

Cinque Terre

Cześć!

Dzisiaj z zupełnie innej beczki- od przedwczoraj jestem we Włoszech, w Genui. Zdążyłem złazić Mediolan, potem pojechaliśmy do akademika. Na drugi dzień trzeba było wstać o ósmej (tak, pobudka o ósmej w niedzielę po nieprzespanej nocy na lotnisku nie jest niczym przyjemnym), ale warto było! Z samego rana wsiedliśmy w pociąg, żeby po 11 znaleźć się w Cinque Terre- malowniczym fragmencie riwiery liguryjskiej. 

Pierwszą wioską którą odwiedziliśmy było położone najdalej od Genui Riomaggiore. Widok od razu nam się spodobał- piękny kolor wody, skały i... widoki z pocztówek! Tak, niektórzy z nas (cześć Kamila!) najbardziej chcieli zobaczyć "kolorowe domki" ;)

Widoki piękne, aż żal było ruszać się dalej, ale nie mieliśmy przecież czasu na siedzenie cały dzień w jednym miejscu! Niestety, droga po dróżce w skałach była zamknięta ze względu na to, że zaczęły spadać kamienie i można było się uszkodzić. A szkoda, sama Via dell’Amore jest ponoć bardzo ładna. Mogliśmy jedynie "pocałować klamkę".

Następnym przystankiem miała być kolejna wioska- Manarola, jednakże wsiedliśmy do złego pociągu i wysiedliśmy dopiero w Monterosso (nie zatrzymywał się wcześniej)- więc znowu wsiedliśmy w kolejny i pojechaliśmy tam, gdzie chcieliśmy. Widoczki też bardzo ładne, zwłaszcza winnice na wzgórzu. Aż chciałoby się tam zamieszkać. I pytanie tylko "jak ci ludzie sobie radzą z włażeniem na taką górę i jeszcze pracowaniem na niej?".

Potem każdemu z nas zachciało się jeść, więc polecieliśmy szybko do małej restauracyjki, jeszcze w Manaroli, część z nas wzięła zwykłą margheritę, inni pizzę z pesto. Palce lizać! A jak wyglądało!


Potem podreptaliśmy znowu na pociąg (niestety, droga przy morzu ciągle zamknięta, trzeba byłoby lecieć na około) i przejechaliśmy kolejne kilka kilometrów do miejscowości Vernazza. Niby ładnie, ale chyba za bardzo turystyczna- dzikie tłumy zalewały nas z każdej strony. Przy okazji udało nam się natknąć na małe kuriozum- lodziarnię o swojsko brzmiącej nazwie STALIN.


Po Vernazzy przyszedł czas na Monterosso i małe posiedzenie na plaży. Postanowiłem chociaż pomoczyć stopy i... ogromna fala oblała mnie całego, więc nie pozostało nic tylko popływać. Fantastyczne uczucie- woda nie za zimna, nie za gorąca... Jedynie kamienie kaleczące nogi trochę denerwowały.


Dobra, tymczasem kończę. Przy najbliższej okazji kolejne relacje ;)! Ciao!

11 października 2012

Strajk studencki - Folga estudiantil

Hola!

Tak jak zapowiadałem ostatnio- dzisiejszą notkę poświęcę strajkowi studenckiemu, który odbył się dzisiaj w Santiago. Najpierw więc może o samych założeniach. Studenci strajkowali przeciwko: 
  • cięciom w budżecie, przez które koszta publicznej edukacji wzrosną o 66%;
  • zmniejszaniu kadry naukowej;
  • tworzeniu dużych grup w miejsce wielu małych (co przekłada się na mniejszą jakość edukacji);
  • przymusowi płacenia za cały rok nauki z góry;
  • rząd zmniejsza też drastycznie liczbę miejsc na studiach magisterskich (które są potrzebne, by zostać nauczycielem).
  • całej masie innych rzeczy, ale powyższe są chyba najważniejsze.

Jak widzicie, sytuacja zbyt kolorowa nie jest. Plakaty obwieszczające strajk wisiały w budynkach uniwersytetu już od jakiegoś czasu i postanowiłem zainteresować się tym tematem. Poszedłem też rano na zajęcia, żeby zobaczyć co się stanie.

Otóż dzisiaj ludzie grupy organizujące strajk po prostu nie wpuszczały ludzi do sal i nie zezwalały na prowadzenie wykładów- u nas rozwiązane było to tak, że zabarykadowali schody i wyłączyli windy. Zdjęć nie robiłem, bo nie było w sumie czemu- kilka osób blokujących wejście na schody.

Potem wróciłem szybko do domu, zostawiłem plecak i postanowiłem iść na Plaza del Toural, gdzie w samo południe miała rozpocząć się pikieta. Tam zastałem sporo ludzi, mieli flagi, transparenty i inne rzeczy potrzebne na takich "uroczystościach". Z początku mam filmik, więc od razu go wrzucę i nie będę opisywał, bo to doskonale widać:


Najbardziej zdziwiły mnie właśnie komunistyczne flagi, ale cóż- co kraj to obyczaj. Nie zabrakło też organizacji AGIR i independystów. No i była też, totalnie niespodziewanie, flaga Andaluzji. Ale to wszystko wyżej w filmiku.

Następnie ruszyliśmy ulicami Santiago, prowadzeni przez policyjny wóz w stronę siedziby Xunta de Galicia Consellería de Presidencia, czyli z tego co zrozumiałem, jest to tak jakby urząd wojewody (tylko umownie to tak nazywam, wiadomo, w Hiszpanii nie ma województw).

Po drodze oczywiście narobiłem też masę zdjęć, więc rzucę od razu kilkoma:


Widać, że zebrało się sporo ludzi, prawda? Sam przemarsz trwał około 50 minut, przez cały czas skandowano m.in. "No no no a privatización" czyli "Nie dla prywatyzacji", czy "Menos policia y máis educación", czyli "Mniej policji, więcej edukacji". Zanim mnie ktoś zlinczuje za "máis"- to po galicyjsku i wiem, że w castellano jest "más". 

Po dojściu na miejsce odczytane zostały postulaty strajkujących. Nie wiem, czy odniesie to jakiś skutek- właściwie to nikt nie wyszedł z budynku prócz ochroniarzy, którzy wyglądali jakby zaraz mieli się bawić w "Niezniszczalnych":


Cóż mogę dodać więcej? Ogólnie jestem bardzo zdziwiony, że wszystko przebiegło tak pokojowo (wybuchły tylko 3 petardy)- wszyscy mimo strajku byli uśmiechnięci.

Na koniec jeszcze jeden obrazek. Khristiham mówi, że ci ludzie są od independystów, stali w miejscu przejścia pochodu.


Na dzisiaj chyba będę kończył, mam nadzieję, że się podobało. Trzymajcie się ciepło!

9 października 2012

Biurokracja, banki i imprezy

Tak to właśnie wychodzi, kiedy człowiek zapowiada pisanie notek codziennie. Albo pięć razy w tygodniu. Albo jak najczęściej. Wiem, nie piszę już od dłuższego czasu, ale spowodowane jest to brakiem materiału- miałem ostatnio prawie całkowity zastój w życiu towarzyskim i uczelnianym, nie działo się prawie nic. Do tego stopnia, że kilkoro z Was musiało wysłuchiwać, jak to mi źle na tym Erasmusie i ogólnie jest ble. Mam nadzieję, że Was za bardzo nie wymęczyłem i że w końcu będzie z górki.

Co u mnie? Może najpierw te rzeczy niemiłe, a potem miłe.
Otóż zapisałem się na kurs hiszpańskiego. Po dość trudnym teście przydzielono mnie do grupy A2, więc niezbyt wysoko, ale na to, ile się nauczyłem przez dwa lata lektoratu, w zupełności wystarczy). Pierwsza niemiła niespodzianka- kurs jest płatny. Na szczęście "tylko" 50 euro. Ale tylko, gdy jest się studentem zza granicy- tutejsi płacą 175. Z drugiej strony, kto mieszkający tutaj idzie na kurs hiszpańskiego dla obcokrajowców? Nieważne. Dobrą stroną medalu jest to, że zajęcia okazały się całkiem miłe, poznałem czwórkę Włochów, do tego mamy w grupie Japonkę (podpytam o lekcje z japońskiego :D), laskę z Kazachstanu, Portugalii i dwójkę Brazylijczyków. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że potrafię cokolwiek powiedzieć po hiszpańsku poza jakimiś pierdołami w sklepie, a tu całkiem nieźle mi się konwersowało jak wpadłem do jednego z kursantów na herbatę.

No, ale co do zapłaty- wybrałem "gotówką", bo myślałem, że będzie wystarczyło przynieść kasę na zajęcia. Ale nie! Trzeba wydrukować dwie kartki (jedną dla banku, drugą dla siebie) i iść do jednego z czterech wybranych banków! Więc idę wczoraj po zajęciach. I co? Guzik, banki w Galicji (nie wiem jak w innych częściach Hiszpanii) czynne są tylko do 14.15, z wyjątkiem czwartku, kiedy są czynne trochę dłużej. Na pocieszenie mogę dodać tylko, że obsługa jest za to bardzo miła- wziąłem numerek, oczekiwałem na swoją kolej (9 osób przede mną), podszedłem, pani z uśmiechem od ucha do ucha bardzo szybko załatwiła sprawę i po problemie.

No, to załatwiłem bank, ale ale, to nie wszystko- poszedłem podpisać Learning Agreement (dokument potrzebny każdemu Erasmusowi, tak naprawdę to jeden wielki bullshit i jak dla mnie, to mogliby to zlikwidować). No i co? Muszę wypełnić tutejszy, bo na moim "mam pokreślone". No mam, bo na planie zajęć widnieje jeden kod przedmiotu, a w programie przedmiotu drugi. A wykładowca jakoś nie spieszył się, żeby mi powiedzieć który jest dobry. I ostatecznie okazało się, że ten, który miałem od samego początku był tym dobrym. No trudno. Więc jeszcze raz muszę iść do koordynatorki wydziałowej, żeby dała mi podpis, a potem znowu do biura wymiany zagranicznej po kolejny. Uwielbiam to. W Polsce jest na odwrót przecież- im mniej urzędnik widzi petenta, tym lepiej, a tu? Po prostu uwielbiam.

To chyba wszystko co złe póki co. Co dobrego- byłem w pubie "Brooklyn"- jakaś garażowa kapela dawała koncert. Grali klasyki- Presleya, Beatlesów i ogólnie same takie starocie. Bardzo przyjemnie. Kolejny pub- Central Perk i impreza organizowana przez Erasmus Student Network- w sumie spoko, tylko piwo lane w litrowych, plastikowych kuflach trochę denerwuje, jest nieporęczne. Potem przenieśliśmy się do pubu na przeciwko- dużo mniej ludzi, dużo lepsza muzyka (w CP leciały raczej hity pokroju "Gangnam style")- właściciel ma całą masę CD najróżniejszych wykonawców, więc leciał i Motörhead i jakieś galicyjskie rytmy. Ostatecznie wróciłem do domu po 4 rano, czyli wcześnie. Tutaj imprezy zaczynają się w pubie (jakoś koło północy) i po 2.00 jakoś ludzie przenoszą się do klubów. Nie przepadam za takim modelem, wolę wcześniej iść, a potem chociaż 2h się przespać po powrocie.

Cóż więcej mogę powiedzieć? Zapowiada się długi weekend- w czwartek planowany jest strajk studentów (pójdę, zobaczę- możecie spodziewać się relacji), w piątek jest Día de la Hispanidad, tutejsze święto narodowe. Nie wiem co z tym strajkiem, bo widziałem też plakaty zapowiadające kolejny, 17-go października. No, ale na pewno któryś wypali. A już 19-go lecę do Włoch, do Genui ;)

Na koniec, jako bonus, flagi Galicji w oknach mieszkań na starym mieście i aniołek trzymający balkon.




Tymczasem pozdrawiam z deszczowego Santiago!