9 października 2012

Biurokracja, banki i imprezy

Tak to właśnie wychodzi, kiedy człowiek zapowiada pisanie notek codziennie. Albo pięć razy w tygodniu. Albo jak najczęściej. Wiem, nie piszę już od dłuższego czasu, ale spowodowane jest to brakiem materiału- miałem ostatnio prawie całkowity zastój w życiu towarzyskim i uczelnianym, nie działo się prawie nic. Do tego stopnia, że kilkoro z Was musiało wysłuchiwać, jak to mi źle na tym Erasmusie i ogólnie jest ble. Mam nadzieję, że Was za bardzo nie wymęczyłem i że w końcu będzie z górki.

Co u mnie? Może najpierw te rzeczy niemiłe, a potem miłe.
Otóż zapisałem się na kurs hiszpańskiego. Po dość trudnym teście przydzielono mnie do grupy A2, więc niezbyt wysoko, ale na to, ile się nauczyłem przez dwa lata lektoratu, w zupełności wystarczy). Pierwsza niemiła niespodzianka- kurs jest płatny. Na szczęście "tylko" 50 euro. Ale tylko, gdy jest się studentem zza granicy- tutejsi płacą 175. Z drugiej strony, kto mieszkający tutaj idzie na kurs hiszpańskiego dla obcokrajowców? Nieważne. Dobrą stroną medalu jest to, że zajęcia okazały się całkiem miłe, poznałem czwórkę Włochów, do tego mamy w grupie Japonkę (podpytam o lekcje z japońskiego :D), laskę z Kazachstanu, Portugalii i dwójkę Brazylijczyków. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że potrafię cokolwiek powiedzieć po hiszpańsku poza jakimiś pierdołami w sklepie, a tu całkiem nieźle mi się konwersowało jak wpadłem do jednego z kursantów na herbatę.

No, ale co do zapłaty- wybrałem "gotówką", bo myślałem, że będzie wystarczyło przynieść kasę na zajęcia. Ale nie! Trzeba wydrukować dwie kartki (jedną dla banku, drugą dla siebie) i iść do jednego z czterech wybranych banków! Więc idę wczoraj po zajęciach. I co? Guzik, banki w Galicji (nie wiem jak w innych częściach Hiszpanii) czynne są tylko do 14.15, z wyjątkiem czwartku, kiedy są czynne trochę dłużej. Na pocieszenie mogę dodać tylko, że obsługa jest za to bardzo miła- wziąłem numerek, oczekiwałem na swoją kolej (9 osób przede mną), podszedłem, pani z uśmiechem od ucha do ucha bardzo szybko załatwiła sprawę i po problemie.

No, to załatwiłem bank, ale ale, to nie wszystko- poszedłem podpisać Learning Agreement (dokument potrzebny każdemu Erasmusowi, tak naprawdę to jeden wielki bullshit i jak dla mnie, to mogliby to zlikwidować). No i co? Muszę wypełnić tutejszy, bo na moim "mam pokreślone". No mam, bo na planie zajęć widnieje jeden kod przedmiotu, a w programie przedmiotu drugi. A wykładowca jakoś nie spieszył się, żeby mi powiedzieć który jest dobry. I ostatecznie okazało się, że ten, który miałem od samego początku był tym dobrym. No trudno. Więc jeszcze raz muszę iść do koordynatorki wydziałowej, żeby dała mi podpis, a potem znowu do biura wymiany zagranicznej po kolejny. Uwielbiam to. W Polsce jest na odwrót przecież- im mniej urzędnik widzi petenta, tym lepiej, a tu? Po prostu uwielbiam.

To chyba wszystko co złe póki co. Co dobrego- byłem w pubie "Brooklyn"- jakaś garażowa kapela dawała koncert. Grali klasyki- Presleya, Beatlesów i ogólnie same takie starocie. Bardzo przyjemnie. Kolejny pub- Central Perk i impreza organizowana przez Erasmus Student Network- w sumie spoko, tylko piwo lane w litrowych, plastikowych kuflach trochę denerwuje, jest nieporęczne. Potem przenieśliśmy się do pubu na przeciwko- dużo mniej ludzi, dużo lepsza muzyka (w CP leciały raczej hity pokroju "Gangnam style")- właściciel ma całą masę CD najróżniejszych wykonawców, więc leciał i Motörhead i jakieś galicyjskie rytmy. Ostatecznie wróciłem do domu po 4 rano, czyli wcześnie. Tutaj imprezy zaczynają się w pubie (jakoś koło północy) i po 2.00 jakoś ludzie przenoszą się do klubów. Nie przepadam za takim modelem, wolę wcześniej iść, a potem chociaż 2h się przespać po powrocie.

Cóż więcej mogę powiedzieć? Zapowiada się długi weekend- w czwartek planowany jest strajk studentów (pójdę, zobaczę- możecie spodziewać się relacji), w piątek jest Día de la Hispanidad, tutejsze święto narodowe. Nie wiem co z tym strajkiem, bo widziałem też plakaty zapowiadające kolejny, 17-go października. No, ale na pewno któryś wypali. A już 19-go lecę do Włoch, do Genui ;)

Na koniec, jako bonus, flagi Galicji w oknach mieszkań na starym mieście i aniołek trzymający balkon.




Tymczasem pozdrawiam z deszczowego Santiago!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz