6 stycznia 2013

Reyes Magos

Miałem dzisiaj pisać o Sylwestrze, ale mam materiał z ostatniej chwili, a chyba lepiej jak opiszę coś na gorąco, niż potem odgrzewać kotlety, nie?

Wczoraj, w sobotę (5.01) do Santiago de Compostela przybyli Trzej Królowie (tutaj zwani Reyes Magos)! Towarzyszył im calutki orszak innych powozów, przywieźli dzieciom prezenty i w ogóle... Ale od początku.

Wiedziałem, że dzisiaj przyjeżdżają- widziałem informację na fejsbuku, wiedziałem, że wszystko odbędzie się na Praza de Obradoiro (przed Katedrą). Wychodzę więc z domu i... cóż to za zbiegowisko? Okazało się, że wędrówka Króli w Santiago rozpoczyna się na Praza Roja (zaraz przy moim mieszkaniu) i leci aż do starówki. Jeszcze lepiej dla mnie, nie spóźniłem się, znalazłem dobre miejsce i zacząłem cykać fotki i robić zdjęcia.



Dzieciaki naprawdę się cieszyły, przygotowały serpentyny w spreju (tak to się nazywa?), confetti i masę innych pierdół, coby ostrzelać i przywitać Mędrców i ich orszak. Królowie rzucali ze swoich wozów cukierkami, na które i ja się załapałem, a zbierałem tylko to, co miałem pod nogami.



Po przejściu przy mojej ulicy, podreptałem bliżej Obradoiro, ale oczywiście Królowie zakręcili i znowu przecinali moją drogę, więc drugi raz miałem okazję ich obfocić. Tutaj dzieciaki były jeszcze lepiej przygotowane- niektóre miały nawet torby, które podnosili do góry, gdy któryś z Królów jechał obok- zwiększało to szansę na zdobycie cukierasów.


Potem szybko poleciałem na Obradoiro, gdzie był finał wędrówki Królów- przybyli, zeszli ze swoich cudownych wozów i powędrowali do budynku Concello de Santiago de Compostela, vis-a-vis od Katedry. Stamtąd, z balkonu król Melchior powiedział, że bardzo się cieszy, że już są na miejscu, że przynieśli ze sobą całe masy prezentów dla dzieciaków i ogólnie, ale najpierw muszą iść się posilić, bo są strasznie zmęczeni. Po tym był pokaz fajerwerków, a na ustawionej opodal scenie, zaczął grać jakiś zespół z piosenkami dla dzieci. Ogólnie bardzo fajna sprawa.


No, i w Polsce tego nie mamy- tutaj nie Mikołaj (chociaż teraz już trochę tak, kiedyś nie) a Królowie właśnie przynoszą prezenty! Dzieciaki bardziej czekają na 6.01 niż 25.12! Serio, po wyjściu z domu na początku myślałem, że jest jakiś strajk, tyle ludzi wysypało się na ulice! Miła to tradycja, całkiem fajne wykonanie. Podobało mi się, ale podczas koncertu zwinąłem się do domu, bo było strasznie zimno.

Cóż, wpis o Sylwestrze będzie jutro albo na dniach, stay tuned! I wesołego dnia Trzech Króli :D!

5 stycznia 2013

Opóźnione święta, święta i po świętach

Tym tytułem można wszystko streścić. Działo się dużo, a mi totalnie nie chciało się nic pisać. Wybiłem się z rytmu i nie wiem czy będę w stanie do niego powrócić, wszak został mi tu już mniej niż miesiąc. Ale nieważne, do roboty zatem!

Miałem napisać o Bożym Narodzeniu. Jakieś 2 tygodnie przed nimi dostaliśmy (ja i moja luba, która mnie odwiedziła) zaproszenie na wigilię do małego miasteczka Chantada, 100km od Santiago do mojej koleżanki z zajęć. Trochę zwlekaliśmy z odpowiedzią, bo nie wiedzieliśmy czy wolimy święta spędzić sami, czy z kimś jeszcze, ale w końcu postanowiliśmy: jedziemy do Chantady, bo taka okazja się już nie powtórzy!
 
Dzień wcześniej przygotowaliśmy oczywiście pierogi, kupiliśmy u Chińczyków mini-choinkę, a 24-go o 18-stej jechaliśmy już autobusem na wschód. Z dworca odebrała nas koleżanka i jej tata i pojechaliśmy do ich mieszkania. Więc jak wygląda wigilia w Galicji?


Ano, do największych różnic jakie zauważyliśmy to to, że nie czeka się na pierwszą gwiazdkę, wieczerza rozpoczęła się koło 21.30, więc dawno po "gwiazdce", nie ma sianka pod obrusem, nie ma dzielenia się opłatkiem, jedzą nawet mięso, a co! I nawet życzeń nie było. Właściwie to wygląda to trochę jak bardziej uroczysta kolacja.


Co do jedzenia? Ano, najpierw dostaliśmy, jako przystawkę po podróży twardy, kozi ser- pychota! I wino. Podczas kolacji najpierw mieliśmy navajas i gambas, czyli takie dość duże krewetki. No i oczywiście nasze pierogi z kapustką i grzybkami. Navajas średnio mi smakowały- były mocno gorzkie. A krewetek jeść nie umiałem, więc babcia koleżanki dała mi szybką lekcję: "urywasz głowę, potem zrywasz każdy segmencik pancerzyka, a następnie jesz!". Zabawna rzecz, tylko strasznie łapy się brudzą. Aczkolwiek smaczna, więc później w domu jeszcze raz je sobie przygotowaliśmy ;)

Do tych trzech dań była jeszcze empanada, czyli placek nadziewany mięsem (najbardziej tradycyjny jest z owocami morza, ale tym razem było mięso). Potem na stół wjechała ogromna porcja mięsa z kozy (!). Tak, pierwszy raz w życiu jadłem kozinę. Smakowało mi! Polecam. No i na koniec podano deser. Poza różnymi rodzajami turrónów (czekoladowy, czyli najbardziej wigilijny; był też zwykły, opisany na wiki), przyszło też ciasto. Nazwa zaskoczyła nas najbardziej: brazo de gitano, czyli na polski "ramię cygana". Nikt nie potrafił wytłumaczyć pochodzenia nazwy, a mi coś śmierdzi z tym, że "bo to ulubione ciasto cyganów!". No, ale ramię było bardzo dobre, cholernie słodkie i lekko cytrynowe.

Ania co chwilę słyszała tylko zachęty ze strony babci "come, come!" w sensie "jedz, jedz!" i jej żartobliwe narzekanie, że tyle przy stole siedzi, a nic nie je. Oczywiście podczas całej kolacji piliśmy sobie winko. Kilka rodzajów, ale cały czas czerwone- bardzo dobre.

Po kolacji tata koleżanki uznał, że musi nam pokazać różnych alkoholi, więc przyniósł całe naręcze butelek- od likieru pomarańczowego lub miodowego, po Aguardiente i Orujo de hierbas czyli domowej roboty regionalne nalewki wódkopodobne, drugi z nich jest ziołowy. Ale co tam smakowanie- zostaliśmy obdarowani czterema butlami alkoholi- butelka licor cafe (najbardziej popularny likier tutaj, kawowy), licor de crema, butelkę aguardiente specjalnie dla mnie i butelkę wina. Po powrocie do Polski pokażę co poniektórym co ci Galicyjczycy piją :D

Po kolacji i uprzątnięciu stołu rodzice koleżanki wyciągnęli nas jeszcze do pubu. "A co tam, idziemy"- pomyśleliśmy. Po obejściu lokali weszliśmy do jednego, wypiliśmy po piwku (czy drinku) i wróciliśmy do domu, spać.


Na drugi dzień szybkie śniadanko i spacerek po Chantadzie- okazało się, że wcale nie jest taka malutka, jak mówiła mi koleżanka- mają ładny park, płynącą przezeń rzeczkę, całkiem fajną ścieżkę na spacery i ogólnie podobało mi się. Pogoda nie sprzyjała, ale na szczęście nie padało mocno. Innymi słowy- początek pierwszego dnia Świąt upłynął nam leniwie. Po obiedzie, na którym oczywiście trzeba było jeść to, co zostało po Wigilii (:D), koleżanka i jej tata zabrali nas na objazdową wycieczkę po okolicznych winnicach- widok bardzo ładny, tylko nadal trochę padało. Kilka pomniejszych przybytków było oznaczone jako "na sprzedaż". Cholera, może czas wziąć kredyt i zainwestować? Dwa w jednym- domek letniskowy + wytwórnia wina. I interes sam się kręci :D


Wieczorem 25.12 wracaliśmy już do domu. Drugiego dnia świąt kręciliśmy się po Santiago, bo czemu by nie?

Na dzisiaj kończę, bo dzisiaj podobno mają przyjechać Trzej Królowie (Reyes Magos) do Santiago, więc lecę na Obradoiro ich obfocić, bo Święto Trzech Króli to większe wydarzenie niż Boże Narodzenie (a przynajmniej mam takie wrażenie). Myślę że jutro albo pojutrze dodam wpis o sylwestrze i nowym roku, a może i wyprawie do Vigo albo ponownie do Coruni. Stay tuned~!

EDIT: Oczywiście zdjęcia spłodzone moim beznadziejnym aparatem przez moją nadworną fotografkę, Anię!

26 listopada 2012

Wycieczka do Coruni

Cześć! Miałem pisać tydzień temu o strajku, ale serio nie było o czym- na poranną manifestację nie zdążyłem, wieczorna była paskudnie nudna i porównywalna do poprzedniej. 

Byłem ostatnio za to w miejscowości A Coruña, czyli największym porcie i mieście przemysłowym Galicji. I stolicy jednego z czterech regionów Galicji. Za to Santiago jest stolicą całej Galicji, ale mniejsza, do teraz nie potrafię tego zrozumieć ;P

Od początku wycieczki chmury zapowiadały niemiłe przeżycia. Najpierw pojechaliśmy do Wieży Herculesa, czyli ostatniej zachowanej latarni morskiej zbudowanej przez Rzymian i zarazem najstarszej działającej. Świadomość, że jest się w budynku, który ma koło 1800 lat robi wrażenie. Nawet, jeśli nie jest jakoś specjalnie imponujący, wielki i w ogóle.



Wchodząc na wzgórze na którym stoi latarnia, podziwialiśmy niewielką plażę, potem jednak zaczęło padać i trzeba było lecieć jak najszybciej na górę, bo deszcz był cholernie zdradliwy i padał... poziomo!



Pojechaliśmy do oceanarium, które może nie było jakieś wielkie, ale miało fajne ryby, kilka rekinów i małe fokarium. Foczki były bardzo przyjaźnie nastawione, szkoda, że nie trafiliśmy na żadne ich karmienie, czy coś...




Potem poszliśmy do baru, żeby napić się czegoś ciepłego i po prostu chwilę odsapnąć od wichury, a stamtąd ruszyliśmy do interaktywnego muzeum rodzaju ludzkiego Domus. Wszystko stworzone z myślą o dzieciakach, człowiek opisany począwszy od DNA, przez kolejne zmysły i narządy. Mimo, że niby wystawa dla dzieciaków, to też się nieźle bawiliśmy. Można było poznać różne smaki, zapachy, zobaczyć niebieskiego szkieletora, a nawet posągi przodków. Nawet sobie trzasnąłem z nimi zdjęcie.



Po zwiedzeniu całego Domusa (u?) wybraliśmy się jeszcze na wzgórze z którego widać panoramę całej Coruni, ale niestety mój aparat jest za słaby na wieczorne fotki panoramy i na nic poszły moje błagania. Ostatnim przystankiem było centrum handlowe Marineda City. Podobno drugie pod względem wielkości w Europie. Faktycznie, moloch wielki, ludzi od cholery, kolejki kilometrowe... nic przyjemnego właściwie. No, ale imponujący. 

W planach było jeszcze jechanie na starówkę, ale było cimno i zimno, więc postanowiliśmy wracać do Santiago. A i się dobrze złożyło, bo o 1 byłem umówiony na wyjście na imprezę, co u mnie nie zdarza się zbyt często :P

Dzisiaj dostałem wyniki badań krwi, które zrobiło Centrum Transfuzji w Galicji. Z tego co rzuciłem okiem, to wszystko jest w porządku, tam gdzie choroby, testy wypadły "negatywnie", na reszcie wyników się nie znam. Swoją drogą, miła sprawa. W Polsce trzeba poprosić o wyniki- tutaj przysyłają sami.

Tym chyba będę kończył. Nie wiem kiedy następny wpis. Kiedyś na pewno. Zaglądajcie od czasu do czasu i dajcie znać w komentarzach, że mnie czytacie. To bardzo ważne!

12 listopada 2012

Wybrali się do Ourense zobaczyć Magosto

Cześć!
Tak jak obiecałem, jestem świeżo po wycieczce do Ourense i mam krótką (albo i dłuższą, zobaczymy) relację.

Ruszyć mieliśmy o 14, ale oczywiście połowa ludzi się spóźniła, więc ostatecznie wyjechaliśmy o 14.30 spod parku Alameda. Po jakiejś godzince jazdy (i zorientowaniu się, że na pokładzie są jacyś Polacy!) dojechaliśmy do naszego pierwszego celu: term! Pogoda nie była zachęcająca, ale jak już zobaczyłem delikatną parę unoszącą się z tych małych zbiorników wodnych, od razu poleciałem się przebrać, wskoczyłem i... cholera, w niektórych miejscach nawet parzyło!



Niestety, nie mogłem źródełkom zrobić zdjęć z bliska, bo panowie ochroniarze nie pozwalali, ale wierzcie- było cholernie przyjemnie :D Błogo wręcz. O 17 trzeba było się zbierać na Stare Miasto do Ourense, więc szybko się przebraliśmy, organizatorzy porobili zdjęcia, zapoznałem się z polskimi dziewczynami (które były nieźle zaskoczone moją obecnością) i ruszyliśmy dalej.

Po wyjściu z autobusu ruszyliśmy do małej fontanny z której także płynęła gorąca woda (temperatura sięga  67 stopni!, woda jest średnio-zmineralizowana, inhalacje pomagają na kaszel i choroby układu dróg oddechowych).



Po szybkim przegrupowaniu się i krótkim marszu doszliśmy wreszcie do miejsca docelowego, gdzie odbywała się cała impreza. Ale może najpierw odpowiem na pytanie "Co to jest Magosto?".
Otóż Magosto (źródła nazwy językoznawcy doszukują się w Magnus Ustus (wielki ogień) albo Magum Ustum (tłumaczący magiczny charakter ognia)) jest świętem obchodzonym w północnej Hiszpanii (m.in. właśnie w Galicji), ale także w Portugalii. Międzynarodowo nazywa się to podobno "Świętem kasztana", który jest głównym "składnikiem" imprezy (drugim jest ognisko). Kasztan był z resztą tutaj głównym składnikiem pożywienia (aż do XVI wieku, kiedy z Ameryki przywieziono kukurydzę i ziemniaki). Świętuje się poprzez jedzenie pieczonych kasztanów, picie młodego wina i jedzenie kiełbasy. W Ourense dodatkowo Magosto zbiega się z Dniem św. Marcina.





No, więc po dojściu na plac od razu dowiedzieliśmy się, że jest możliwość dostania kubeczka wina, woreczka kasztanów i buły z zapiekaną kiełbasą w środku za 1 euro- nie było chyba osoby, która nie poszłaby na taki układ. Ale zanim ktoś z organizacji załatwił to jedzenie dla nas, poszliśmy pozwiedzać, m.in. katedrę (na zdjęciu wyżej). Po niedługim czasie wróciliśmy, każdy dostał swój przydział i zaczęło się pałaszowanie. Nawet mi smakowało, co z hiszpańską kiełbasą w moim wypadku nie jest zbyt oczywiste. Potem ze znajomymi uznaliśmy, że zrobimy sobie jeszcze jedną kolejkę, więc po kilku szklaneczkach wina było już wesoło.
Oczywiście takie święto nie mogło odbyć się bez muzyki (dla starszych) i pewnych zabaw dla dzieci, dlatego mam filmik który chociaż po części to obrazuje. Pierwsze ujęcie to tradycyjny, galicyjski zespół muzyczny, potem zabawa dla dzieci, następnie zabawa, w którą bawiliśmy się my (chodziło i zdeptanie balonika innej osobie w taki sposób, żeby swój utrzymać jak najdłużej) i znowu muzyka.


Potem wypiliśmy jeszcze trochę Licor Café, czyli trunek na bazie kawy. Strasznie słodkie. Przyjechała straż pożarna, ugasili ognisko i impreza się skończyła. Poszliśmy na drugi koniec miasta do pubu, potem szybko do autobusu i o 1.30 byliśmy już w Santiago. Jeszcze mała porcja losowych zdjęć:





A teraz już kończę. W środę strajk generalny w całej Hiszpanii, może będę miał coś ciekawego. Hasta pronto!

8 listopada 2012

Halloween, brunch i krwiodawstwo

Cześć! Na wstępie przepraszam za to, że dawno nie pisałem, kilka rzeczy mi się nałożyło. Najważniejsza była chyba taka, że po powrocie z Italii dopadł mnie jakiś srogi dół, chyba przez pogodę, sytuację w mieszkaniu, brak fajnej i zgranej ekipy i tak dalej. No, ale mam nadzieję, że już minęło i nie będę nikogo z Was zamęczać swoimi żalami.

Dawno nie pisałem, ale chyba nikt nie tęsknił (no, może prócz jednej Anny, która codziennie domagała się, żebym coś napisał). Nie chciało mi się, a jak chciało, to nie miałem czasu, a jak miałem czas, to nie miałem nastroju... I tak dalej.

Od czego zacząć... Może po prostu od tego, co wydarzyło się przez ten okres czasu? W sumie to z najważniejszych wydarzeń  mam tylko kilka haseł: "Halloween", "Brunch" i "Oddanie krwi". O podróży z Genui mogę napisać tylko tyle, że była wyczerpująca, ale i tak lepsza niż podróż w tamtą stronę, bo nie musiałem spędzać nocy na lotnisku ;)

Zacznijmy od Halloween- zostałem zaproszony na imprezkę do domu znajomego Włocha- Andrei. Spotkałem się więc ze znajomymi, które też tam szły, wymalowały mi ryj "farbkami", które tak naprawdę były "kredkami do malowania twarzy", ale tylko takie coś znalazłem u Chińczyków w sklepie. Impreza całkiem mi się podobała- niby zwykła domówka, ale gospodarze postarali się i na każdej ścianie wisiały "pajęczyny", były dynie (albo pomarańcze je imitujące), do jedzenia były "poodcinane palce" (odpowiednio powycinane parówki z keczupem), dłonie z galaretki (z dodatkiem mocnych alkoholi), małe nagrobki (czyli ciasto). Do picia każdy przynosił coś swojego, ale był też dziwnie wyglądający, zielony poncz. Po 4.00 postanowiliśmy skoczyć do klubu (z całkiem sporą grupą ludzi), ale wypad okazał się fiaskiem- było tak dużo ludzi, że nie było jak przejść i zastanawiam się tylko, po co ochroniarze wpuszczali kolejnych. Po 5.00 byłem już w domu. No, ale nic to. Jeśli ciekawi Was jak wyglądałem, to tutaj foto sprzed imprezy (pewnie i tak wszyscy widzieli już na facebooku):


Brunch. W niedzielę po Halloween dziewczyny ze zdjęcia wyżej zaprosiły mnie na "Brunch", czyli połączenie lunchu i śniadania, ale po tym jak Włosi powiedzieli, że 12 to dla nich za wcześnie i nie wstaną, wyszedł zwykły lunch (planowane było na 13, ale o tej godzinie to tylko ja się pojawiłem, reszta z przynajmniej 30-minutowym spóźnieniem). Każdy przyniósł coś od siebie (albo przygotował), więc ja miałem wino, koleżanka ze zdjęcia, stojąca po lewej przygotowała świeży makaron, ta ze środka upiekła coś, co wyglądało jak ciasto do karpatki (nawet w sumie tak smakowało), ale zeżarliśmy to na sucho, całkiem smaczne. Francuzki zrobiły crepes i omlet, a Włosi donieśli "empanada galega" (danie w formie placka nadziewanego np. tuńczykiem z pomidorami) i ciastka.
Wyżerka była całkiem niezła i potem dziewczyny wpadły na pomysł wyjścia gdzieś, na co ochoczo przystałem. Naszym celem było "Cidade de cultura de Galicia" czyli "Miasto kultury Galicji"- ogromny kompleks ciekawych budynków z biblioteką, archiwum, salami muzealnymi i tak dalej. Gdyby nie to, że w połowie drogi przez jakieś pola (bo przecież nie będziemy łazić chodnikiem, bo jest 3x dłużej i na około) złapał nas deszcz i przemokliśmy totalnie, byłoby dużo lepiej. Po zwiedzeniu co było do zwiedzenia (czyli niewiele, tylko wystawa o jakimś artyście) musieliśmy czekać 1,5h na autobus, bo przemoknięci i przemarznięci nie chcieliśmy wracać do domu pieszo. Nie miałem tamtego dnia aparatu i trochę żałuję, bo byłoby co pokazać, ale pewnie będzie jeszcze okazja.

Ostatnią rzeczą o jakiej chcę dzisiaj napisać jest oddawanie krwi, może kogoś ciekawi jak to wygląda tutaj, w Galicji. Otóż miałem okazję się przekonać, bo akurat ESN (Erasmus Student Network) zorganizował busa do oddawania krwi niedaleko mojego mieszkania, więc się ze współlokatorem przeszliśmy. Ja, jako "młody weteran" z przebiegiem ponad 5 litrów i on, żółtodziób. Zasady są podobne- dostaje się formularz, dostaje się ankietę i trzeba wypełnić. Jedyna rzecz, która jest inna (a przynajmniej tutaj o niej mówią, a u nas nie) to to, że trzeba być minimum 2h PO posiłku, żeby oddać krew.
Ale reszta jest taka sama- lekarz sprawdza ciśnienie, robi mały "wywiad środowiskowy", potem siada się na fotelu, wbijają igłę i... po kilku minutach i 450ml oddanej krwi jesteśmy wolni. Ciekaw byłem jakie "gratisy" dają tutaj za oddawanie krwi (w Polsce jest to zazwyczaj 8 czekolad i wafelek Grześki, na Woodstocku jest dodatkowo koszulka, czasem jakieś bułki i konserwa, czy talon do McDonald's). No i w sumie mnie zaskoczyli- dostałem kubek, który widzicie poniżej i plastikową torebeczkę w której znajdziemy małą paczuszkę suszonych owoców, chusteczkę do dezynfekcji rąk i ciasteczka. Mało w porównaniu z Polską, ale przecież nie dla tych wszystkich gratisów to robię ;)


To chyba wszystko na ten temat. Jutro mam kolokwium, a w niedzielę jadę na Magosto, czyli pogańskie święto jesieni. Wtedy też możecie spodziewać się jakiejś relacji i masy zdjęć. Trzymajcie się ciepło!